poniedziałek, 10 lutego 2014

Niemieckie "Dziady", czyli od Helloween do Unisonic.

    
                Helloween nie jest zespołem, którego koszulki wypadało nosić, kiedy zaczynałem słuchać dźwięków cięższych, niż oferowała wtedy większość stacji radiowych. Raczej nie uznaje się  też ich osiągnięć za kamień milowy w historii muzyki, chociaż uznawani są za współtwórców szufladek pod nazwami „power” oraz „speed” metal. Skoro jednak od spotkania z ich twórczością zaczęła się moja przygoda, od nich wypada mi zacząć. Zwłaszcza że powrót do wspólnego grania po latach dwóch członków „złotego” składu, aktualne ich dokonania i wizerunek skłoniły mnie do refleksji nad wpływem czasu na rock’n’rollowe osobowości.


Źródło: http://unisonic.org

                W marcu 2012 roku ukazała się płyta pt. Unisonic zespołu o tej samej nazwie. Tytułowy utwór zmieścił się nawet w pierwszej trzydziestce notowania najpopularniejszej polskiej listy przebojów i wtedy wpadł mi w ucho, zwłaszcza, że znajomy wydał mi się głos wokalisty. Jak się okazało po pierwszych minutach poszukiwań w sieci, pięciu gentlemanów po metalowych przejściach postanowiło spędzić miło czas i pograć w sprawdzonym towarzystwie. Gdyby przyjrzeć się historii zmian personalnych niemieckich zespołów rockowo - metalowych, można odnieść wrażenie, że jest to towarzystwo tak stałe, jak polska scena polityczna: szyldy może i się zmieniają, ale twarze wciąż te same. Unisonic nie przełamuje stereotypu: Kai Hansen (gitara) i Michael Kiske (wokal) znają się jeszcze z czasów  Keeper Of The Seven Keys Helloween, Dennis Ward (bas) i Kosta Zafiriou (bębny) grali razem  w hard rockowym zespole o intrygującej nazwie Pink Cream 69 (czyżby inspiracja jakimś produktem z sex shopu?…), z której to grupy wywodzi się obecny i wieloletni już wokalista Helloween, Andy Deris. Trochę spoza towarzystwa trafił tutaj Mandy Meyer (gitara), ale generalnie wszystko zostaje w rodzinie.
               
                Album zawiera 11 energetycznych utworów z pogranicza kilku szuflad ciężkiego rocka i lekkiego (chociaż heavy) metalu. Płyta jest, oczywiście, świetnie wyprodukowana, profesjonalnie zagrana i myślę, że może się spodobać nie tylko panom z przedziału wiekowego 40+, do którego zaliczają się muzycy. Przed 20 laty tę płytę można by wdeptać w błoto jednym słowem: komercja. To samo słowo pasuje do niej i dzisiaj, jeśli założymy, że była tworzona z myślą o konkretnej grupie odbiorców, a niekoniecznie jako wewnętrzna potrzeba wyrażenia dylematów trawiących dusze artystów. Tylko czy ma to jakieś znaczenie, skoro płyta świetnie brzmi w wyposażonym w nagłośnienie z półki premium samochodzie, na który już stać fanów pamiętających premiery obu części Keeper Of The Seven Keys? Bo, nie oszukujmy się, do szczytów list przebojów równie jej dziś daleko, co do garażowego podziemia.

                W latach 1987 – 1988 ukazały się dwie części wydawnictwa, które w intencji muzyków miało być dwupłytowym concept albumem, ale wytwórnia „wiedziała lepiej” i nagranie płyty zostało „rozłożone na raty”. Keeper Of The Seven Keys do dziś pozostaje najbardziej znanym dziełem tej grupy, szczególnie gdyby amerykański Billboard uznać za miarodajne źródło informacji o popularności zespołu - nigdy później Helloween nie zbliżył się tam do pierwszej setki. A żeby powtórzyć tamten sukces w UK, ekipa bez Hansena i Kiskego potrzebowała ponad dwudziestu lat…
               
                Kiedy poznawałem twórczość Helloween, było już po wydaniu Pink Bubbles Go Ape, wzbudzającej, nie tylko we mnie, ambiwalentne odczucia. Znalazła się ona wśród kaset wypożyczonych od wtajemniczonego kumpla wprowadzającego mnie w świat szybkiego grania, ale dzisiaj nie potrafiłbym powtórzyć żadnego tytułu z tego wydawnictwa. Nie zapomniałem jednak takich tytułów jak Future World, Dr Stein, Eagle Fly Free, czy, oczywiście, I Want Out.

Żródło: http://www.helloween.org


                Nie bez wpływu na kształtowanie mojego gustu pozostawała też debiutancka płyta: Walls Of Jericho z 1985r – jeszcze bez Kiskego, z wydzierającym się gitarzystą Hansenem. Skład uzupełniali wtedy Michael Weikath (gitara), Markus Grosskopf (bas) oraz Ingo Schwichtenberg (bębny). Okładka czyni zadość metalowej konwencji - jest bestia! Płyta surowa, zadziorna i szczera, szczerością młodych rockandrollowców, którzy właśnie zgłaszają gotowość do podboju świata za pomocą gitar. Dzisiaj słyszę w niej echa Iron Maiden, Killers, Kill’Em All, Ride The Lightning i Judas Priest, ale wtedy było to dla mnie objawienie i udzielała mi się energia zawarta w tym albumie. No i ten manifest pt. Heavy Metal Is The Law




Iron
Rulin'
Steel bent
Forever the faith will live on in our hearts
(…)
Heavy Metal is the law that keeps
us all united free
A law that shatters earth and hell
Heavy Metal can't be beaten by any dynasty
We're all wizards fightin' with
our spell.

To po mojemu (nie dosłownie, tylko po mojemu) byłoby tak:

Żelazo
Panuje.
Stalowa żądza.
Wiara na zawsze będzie żyć w naszych sercach
(…)
Heavy metal jest prawem, które czyni
nas razem wolnymi,
Prawem, które niszczy ziemię i piekło.
Heavy metalu nie pokona żadna dynastia,
Wszyscy jesteśmy czarnoksiężnikami walczącymi
naszymi zaklęciami.


                Prawda, że urocze? A jakie ponadczasowe…  Ale takie metalowe manifesty, to osobny, rozległy temat.
                Ze względu na sentyment takich płyt nie da się ocenić obiektywnie, nawet jeśli tytułowe intro do Ride The Sky, kiedyś zachwycające, dzisiaj najchętniej bym pominął, a wsłuchując się w tekst Reptile, mam ochotę dać na mszę za autora (Weikath), żeby… więcej nie pisał!

                Zmęczony zdzieraniem gardła i, jak sądzę, sfrustrowany ograniczonymi możliwościami produkowania większej ilości solówek, Hansen dołożył starań, żeby znaleźć kogoś, komu mógłby oddać mikrofon. Tak pojawił się w zespole Michael Kiske z czupryną blond i zawadiackim uśmieszkiem. Bez wątpienia możliwości wokalne Kiskego znacznie przewyższały (zwłaszcza w górnych oktawach…) umiejętności Hansena i wniosły nowy wymiar do muzyki zespołu z dynią w logo. Nie pozostało to jednak bez znaczenia dla brzmienia, które złagodniało i  straciło wiele z surowości Murów Jerycha. Dla wielu ówczesnych fanów mogła to być wada, ale z perspektywy czasu trzeba przyznać, że muzyce wyszło to na dobre. Można nawet spotkać opinie, że bez tych dwóch płyt power metal brzmiałby dzisiaj zupełnie inaczej. Nie czuję się wystarczająco kompetentny, aby to oceniać, za to cenię sobie, że dawka patosu, chociaż pokaźna, to jednak pozostaje możliwą do zniesienia w tekstach Strażnika siedmiu kluczy, czego nie mogę powiedzieć o większości naśladowców. Okładki już nie straszą i nie powinny wzbudzać zastrzeżeń rodziców nastolatków pragnących manifestować swoje muzyczne upodobania za pomocą odzieży.


Żródło: http://www.helloween.org



                Ramą scalającą obie płyty jest temat bliżej nieokreślonego wybrańca (forma drugiej osoby liczby pojedynczej - sorry za belferskie słownictwo - zdaje się zapraszać do tej roli słuchacza…), któremu zostaje powierzona piecza nad siedmioma kluczami do mórz, które więżą nie byle kogo, bo samego Szatana. Zadaniem strażnika jest zniszczenie kluczy, zanim wpadną w najmniej odpowiednie… szpony. Jak widać, muzycy musieli czytywać te same lektury co Peter Jackson.
                Na szczęście fabularna klamra jest tylko punktem wyjścia i nie narzuca się w każdym utworze, chociaż wszystko składa się w spójną tematycznie całość. Jak już wspomniałem, poziom patosu nie doprowadza do stanu krytycznego mojego układu trawiennego, chociaż w „epickim” Keeper Of The Seven Keys i balladzie A Tale That Wasn’t Right niebezpiecznie zbliża się do granicy. Równoważą je humorystyczne Dr Stein i Rise And Fall . Gdyby ktoś jednak wątpił w poczucie humoru muzyków, na pewno zmieni zdanie po obejrzeniu teledysku do Helloween. Wiele można o tym mocno zakorzenionym w latach 80-tych dziele mówić, na szczęście modelki raczej legitymowały się innymi paszportami niż muzycy... 

               
                Trudno uważać muzyków spod znaku ciężkiego brzmienia za literatów, a już na pewno nie za literatów wybitnych i panowie z dyniami na instrumentach nie są wyjątkiem. Forma nie musi jednak dyskwalifikować tego, co mają do powiedzenia. A przekaz płynący z tekstów Strażnika raczej przeczy dzisiejszemu metalowemu stereotypowi, bo jest… pozytywny! Słowo daję, niejeden tekst mógłby zostać wykorzystany na sesjach life coachingu!
                Na przykład w A Little Time, w którego muzycznym fragmencie panowie dają wyraźnie do zrozumienia, że  Time Pink Floyd nie jest im obcy:



Oh, I hear you say
"That is the way of the world"
No, hear what I say
"I wanna do so much in my way"

We got
A little time to build up our lives
A little time to make up our minds
A little time to fill up our dreams
A little time, time

Co dla mnie znaczy mniej więcej tyle:

Oho, słyszę, jak mówisz:
"Taki już jest ten świat"
Nie, posłuchaj, co ja mówię:
"Tak wiele rzeczy mogę zrobić po swojemu"

Mamy
Mało czasu, by odbudować nasze życia,
Mało czasu, by odświeżyć nasze umysły,
Mało czasu, by wypełnić nasze marzenia,
Mało czasu.



                „Więc, szanowny metalu, nie zrzędź, tylko rusz się i zrób coś ze sobą, bo tylko od ciebie zależy, jak ten czas wykorzystasz.” I jeszcze:

Life's too short to cry,
long enough to try.
(March Of Time)
Życie jest zbyt krótkie, by je przepłakać,
ale wystarczająco długie, by próbować.





                Na drugiej części Strażnika znalazł się największy hit zespołu: I Want Out. Do dziś muzycy z tamtego składu nie nagrali pod żadnym szyldem nic, co przebiło by go popularnością. Do utworu został nagrany teledysk, o nieco gastroskopijnej fabule, z Kiskem w roli głównej. Godny obejrzenia: glam to już nie jest, choć piórka, jak na Niemców przystało, czyściutkie, ale za to ta garderoba ojców power metalu drugiej połowy lat 80-tych…


                Byłoby nietaktem, gdybym nie przytoczył tutaj tekstu tej swoistej „ody do młodości” i, niekoniecznie dosłownej, jej interpretacji:


I WANT OUT
From our lives' beginning on
We are pushed in little forms
No one asks us how we like to be
In school they teach you what to think
But everyone says different things
But they're all convinced that
They're the ones to see

So they keep talking and they never stop
And at a certain point you give it up
So the only thing that's left to think is this

I want out - to live my life alone
I want out - leave me be
I want out - to do things on my own
I want out--to live my life and to be free

People tell me A and B
They tell me how I have to see
Things that I have seen already clear
So they push me then from side to side
They're pushing me from black to white
They're pushing 'til there's nothing more to hear

But don't push me to the maximum
Shut your mouth and take it home
'Cause I decide the way things gonna be

Refren

There's a million ways to see the things in life
A million ways to be the fool
In the end of it, none of us is right
Sometimes we need to be alone

No no no,
leave me alone

Refren


CHCĘ SIĘ WYDOSTAĆ
Od samych początków naszego życia
Jesteśmy upychani w ciasne formy.
Nikt nie pyta nas, jacy chcemy być.
W szkole uczą cię, co masz myśleć,
Ale każdy mówi coś innego
I wszyscy są przeświadczeni,
że są jedynymi, którzy rozumieją.

Więc ciągle mówią i nigdy nie przestają,
Aż w pewnym momencie się poddajesz,
A jedyna myśl, jaka ci pozostaje to:

Chcę się wydostać - by żyć własnym życiem.
Chcę się wydostać - zostawcie mnie!
Chcę się wydostać - by działać po swojemu.
Chcę się wydostać - by żyć swoim życiem i być wolnym.

Ludzie mi mówią A i B.
Mówią mi, jak powinienem rozumieć
Sprawy, które sam już jasno pojąłem,
Więc popychają mnie z jednej strony na drugą.
Popychają mnie z czarnego na białe.
Popychają mnie, aż nie ma już czego słuchać.

Nie popychajcie mnie do maksimum!
Zamknijcie usta i weźcie je ze sobą do domu,
Bo to ja zdecyduję o tym, jak sprawy wyglądają.

Refren

W życiu jest milion sposobów na rozumienie spraw,
Milion sposobów na robienie z siebie głupka,
A w końcu i tak okazuje się, że nikt nie miał racji.
Czasem potrzebujemy być sami.

Nie, nie, nie!
Zostawcie mnie!

Refren



                No i to jest, k…a, rock and roll! “Nikt mi nie będzie mówił, jak mam myśleć, nikt mi nie będzie mówił, jak mam postępować i nikt nie ma prawa mnie oceniać, bo sam nie jest lepszy!” Oto kwintesencja metalu! Ten duch wolności, buntu przeciwko hipokryzji i manipulacji to fundament twórczości większości zespołów. Wbrew wszystkim obrońcom tzw. „moralności”, pędzącym na takie słowa z wiadrem święconej wody, zdecydowana większość „podmiotów lirycznych” (sorry...) domaga się tylko wolności i szacunku dla człowieka, nawet jeżeli stosuje przy tym formy wyrazu dość trudne do przyjęcia dla przeciętnego słuchacza komercyjnych stacji radiowych. Owszem, zdarzają się wybitnie skrzywione osobowości, prześcigające się w udowadnianiu  swojej „prawdziwości”, trudno jednak oceniać kogoś, kto żyje w kraju przez większą część roku pochłoniętym przez ciemności…
               
                System metalowych wartości  to temat na osobne rozważania. A Helloween na tubę Księcia Piekieł nijak nie pasuje, czego niezliczone dowody można znaleźć w każdym utworze Keeper Of The Seven Keys. Dominuje hippisowskie umiłowanie wolności i prostych zasad, zaprawione lekką nutką antyestablishmentowej, punkowej przekory – czyli dokładnie to, na czym heavy metal lat 80-tych budowano.
                Muzyka idzie w parze z klimatem tekstów. Z każdego kawałka bije moc, jak na power metal przystało. Jest tempo, są gitary i całe mnóstwo solówek – wreszcie nie tylko Weikath, ale i Kai mógł sobie poużywać! Nie zabrakło miejsca ani dla basu Grosskopfa,  ani dla końskiego galopu na werblach Schwichtenberga.  Są chórki i fanfary, a szyby drżą od wysokiego głosu Kiskego. No i melodie! Konia z rzędem temu, kto ani razu nie przytupnie sobie palcem w bucie do rytmu! Jako nastolatek nie mogłem nasłuchać się tej płyty.

                Potem bardziej interesowały mnie mniej wesołe albo bardziej brutalne w wyrazie wcielenia muzyki i z późniejszymi dokonaniami Helloween nie było mi po drodze. Przez bardzo długi czas nie wracałem nawet do ich początków. Oto jednak pojawił się Unisonic, wspólne dzieło dwóch współautorów sukcesu Keeper Of The Seven Keys i co? I znów brzmi świetnie!
                Nie można mieć zastrzeżeń do produkcji obu płyt Helloween z końca lat 80-tych, bo z pewnością mieli do dyspozycji najnowsze osiągnięcia techniczne dostępne w jednym z najlepiej wyposażonych pod tym względem krajów, jakim była RFN. Gdyby jednak porównać jakość dźwięku Unisonic z Keeper…, nie da się nie zauważyć, że świat analogowy został zastąpiony cyfrowym – w końcu płyty dzieli ćwierć wieku…
                Widać to również po muzykach, którzy osiągnęli już, jak to się pięknie określa: „kwiat wieku”, czyli 45+. Nie lada rozrywki mogą więc dawnemu fanowi Helloween dostarczyć aktualne fotografie muzyków. Dawne dżinsowe kurtki i marynarki z poduszkami na ramionach a la Fancy zastąpiły skóry i inne szlachetniejsze materiały. W miejsce rozpiętych prawie do pępka koszul pojawiły się mniej odsłaniające t-shirty i dominuje (a jakże!) wyszczuplająca czerń. Również o wiele rzadsze niż przed laty czupryny pokryły farby jeszcze czarniejsze niż odzież. Niestety, po lwiej grzywie Kiskego pozostało tylko wspomnienie, za to glaca błyszczy jak wypolerowane oficerki Brunnera. Tak już pewnie być musi, że młodzi chcą wyglądać na starszych niż są, a starsi chcą się wydawać młodsi, a jednym i drugim różnie to wychodzi…


www.rock-pozniej.blogspot.com
Unisonic


                Do tytułowego utworu Unisonic nagrał teledysk. Ta sama poza Kiskego, jak przy stoliku w I Want Out, tylko wyraz twarzy jakby mniej zawadiacki. Widać gastroskopia mu się nie przysłużyła… Niby Kai nóżkę wysoko podnosi, paluszki po gryfie jeżdżą nadal z werwą, ale też i z rutyną. Skłony wokalisty też nie są już tak głębokie, jak dawniej i nie tak łatwo się wyprostować - coś tam skrzętnie ukrywane pod kurteczką za bardzo urosło, a grymas twarzy zdradza strzykanie w krzyżu… Nie mam zamiaru tutaj kpić z człowieka w poważnym wieku, doskonale go rozumiem – sam tak mam, chociaż do jego lat jeszcze mi trochę brakuje… No i głos. Nadal wysoko, nadal mocno, ale nie jest to już wrzask radości chłopaka ruszającego na podbój świata, tylko wyważony ton faceta, który niejedno w życiu widział.



                Ktoś mógłby teraz dojść do wniosku, że gorzka musi być to płyta. Nic bardziej mylnego! Unisonic nie wpisze się, co prawda, w historię ciężkiego rocka tak wyraźnie, jak Keeper Of The Seven Keys, bo też lata triumfów ten rodzaj muzyki ma już za sobą, ale jest najlepszym dowodem na to, że rock’n’roll nie umarł! A przynajmniej nie pozwala jeszcze domknąć nad sobą trumny… Fakt, po tytułowym utworze, który przypomina najlepsze czasy Helloween i niesie nie mniej energii niż kawałki z tamtych lat, panowie dają do zrozumienia, że muszą zaczerpnąć oddechu, ale nadal jest to bardzo solidna robota. Znowu są solówki, nie brakuje chórków, stopy Kosty pracują wytrwale, tempo bywa całkiem przyzwoite i tylko Kiske nie wznosi się już w tak wysokie okolice skali, które bywały przyczyną kwestionowania jego męskości, co akurat wychodzi płycie na dobre.
                Unisonic to już nie radość z odkrywania świata dźwięków, ale nieskrywana przyjemność z panowania nad nim. Nie młodzieńcza orgia przekładania na język muzyki wszystkiego, co leży na sercu, ale profesjonalna, solidna robota gości, którzy wiedzą czego chcą. Taka chyba jest naturalna kolej rzeczy. Widziałem kiedyś hasło reklamujące jakiś męski kosmetyk, które brzmiało: „Odróżnia chłopców od mężczyzn”. Świetnie oddaje ono zmianę, jaką przeszli muzycy od Keeper… do Unisonic.
                Ale jako że w prawdziwym mężczyźnie chłopiec nigdy nie umiera, pozostał klimat dawnych tekstów. Nie ma tu już fantastycznej fabuły i patos został zredukowany do minimum, ale w końcu panom w pewnym wieku nie wypada już opowiadać bajek. Większość „liryki” znów niesie przekaz, który najlepiej oddaje fragment Never Too Late:

Wait,
`cos there is a million ways
to make my day out on my own
Wait,
`cos there is a million songs,
still left unsung, still to create
and it‘s never too late

Poczekaj,
Są miliony sposobów,
Żebyś wykorzystał dzień po swojemu.
Poczekaj,
Są miliony pieśni,
Wciąż oczekujących stworzenia i zaśpiewania
I nigdy nie jest za późno.


                I znów bije z tej muzyki przekonanie o sile człowieka i jego zdolności do pokonywania siebie i świata. To taki humanizm… Dużo śpiewa się też o witalnej sile rock and rolla – lekarstwa na wszystko. Tym razem przesłanie nabiera wiarygodności, bo przecież pada z ust nie jakichś podlotków, ale doświadczonych mężów! Nie omieszkają oni zresztą z pozycji nestorów napomnieć, aczkolwiek wyrozumiale, zdołowanej młodzieży, żeby jednak wzięła się w garść (Souls Alive). Mogą sobie również pozwolić na refleksję (I’ve Tried), a kiedy facet w średnim wieku ogłasza Never Change Me, to już na pewno wie, co mówi! I chociaż brakuje jednak tej płycie tamtej zadziorności Strażnika…, to pozostaje ona świetną odskocznią od dokonań młodych zespołów, mających nieraz coś ważnego do przekazania, ale jednak o mniej pozytywnym nastawieniu do świata. W pewnym wieku bez suplementów diety ani rusz. Unisonic to pigułka energii pomagająca zachować wiarę w nieśmiertelność heavy metalu.

                Pamiętam, że mój gust początkującego metalowca wzbudzał uśmiechy politowania na ustach niektórych kolegów, którzy wtedy zachwycali się grą dużo szybszych perkusistów i gitarzystów, analizowali dużo brutalniejsze teksty i wsłuchiwali się w coraz mniej wyraźne, za to coraz bardziej demoniczne głosy wokalistów. Przez te ćwierćwiecze nasze gusta się zmieniały i ja też doceniłem mocniejsze brzmienia. Ale u większości z tamtych „wtajemniczonych” można dzisiaj posłuchać w samochodzie takich gwiazd jak Feel albo Weekend. W moim gra Unisonic…

Mrok





 Walls Of Jericho  - *** -stal cynkowana

Keeper Of The Seven Keys Part I & II - **** - patyna

Unisonic - *** -stal cynkowana






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz