Helloween
nie jest zespołem, którego koszulki wypadało nosić, kiedy zaczynałem słuchać
dźwięków cięższych, niż oferowała wtedy większość stacji radiowych. Raczej nie
uznaje się też ich osiągnięć za kamień
milowy w historii muzyki, chociaż uznawani są za współtwórców szufladek pod
nazwami „power” oraz „speed” metal. Skoro jednak od spotkania z ich twórczością
zaczęła się moja przygoda, od nich wypada mi zacząć. Zwłaszcza że powrót do
wspólnego grania po latach dwóch członków „złotego” składu, aktualne ich
dokonania i wizerunek skłoniły mnie do refleksji nad wpływem czasu na
rock’n’rollowe osobowości.
W
marcu 2012 roku ukazała się płyta pt. Unisonic zespołu o tej samej nazwie.
Tytułowy utwór zmieścił się nawet w pierwszej trzydziestce notowania
najpopularniejszej polskiej listy przebojów i wtedy wpadł mi w ucho, zwłaszcza,
że znajomy wydał mi się głos wokalisty. Jak się okazało po pierwszych minutach
poszukiwań w sieci, pięciu gentlemanów po metalowych przejściach postanowiło
spędzić miło czas i pograć w sprawdzonym towarzystwie. Gdyby przyjrzeć się
historii zmian personalnych niemieckich zespołów rockowo - metalowych, można
odnieść wrażenie, że jest to towarzystwo tak stałe, jak polska scena polityczna:
szyldy może i się zmieniają, ale twarze wciąż te same. Unisonic nie przełamuje
stereotypu: Kai Hansen (gitara) i Michael Kiske (wokal) znają się jeszcze z
czasów Keeper Of The Seven Keys Helloween,
Dennis Ward (bas) i Kosta Zafiriou (bębny) grali razem w hard rockowym zespole o intrygującej nazwie
Pink Cream 69 (czyżby inspiracja jakimś produktem z sex shopu?…), z której to
grupy wywodzi się obecny i wieloletni już wokalista Helloween, Andy Deris.
Trochę spoza towarzystwa trafił tutaj Mandy Meyer (gitara), ale generalnie
wszystko zostaje w rodzinie.
Album
zawiera 11 energetycznych utworów z pogranicza kilku szuflad ciężkiego rocka i
lekkiego (chociaż heavy) metalu. Płyta jest, oczywiście, świetnie
wyprodukowana, profesjonalnie zagrana i myślę, że może się spodobać nie tylko
panom z przedziału wiekowego 40+, do którego zaliczają się muzycy. Przed 20 laty
tę płytę można by wdeptać w błoto jednym słowem: komercja. To samo słowo pasuje
do niej i dzisiaj, jeśli założymy, że była tworzona z myślą o konkretnej grupie
odbiorców, a niekoniecznie jako wewnętrzna potrzeba wyrażenia dylematów
trawiących dusze artystów. Tylko czy ma to jakieś znaczenie, skoro płyta
świetnie brzmi w wyposażonym w nagłośnienie z półki premium samochodzie, na
który już stać fanów pamiętających premiery obu części Keeper Of The Seven Keys?
Bo, nie oszukujmy się, do szczytów list przebojów równie jej dziś daleko, co do
garażowego podziemia.
W
latach 1987 – 1988 ukazały się dwie części wydawnictwa, które w intencji
muzyków miało być dwupłytowym concept albumem, ale wytwórnia „wiedziała lepiej”
i nagranie płyty zostało „rozłożone na raty”. Keeper Of The Seven Keys do dziś
pozostaje najbardziej znanym dziełem tej grupy, szczególnie gdyby amerykański
Billboard uznać za miarodajne źródło informacji o popularności zespołu - nigdy
później Helloween nie zbliżył się tam do pierwszej setki. A żeby powtórzyć
tamten sukces w UK, ekipa bez Hansena i Kiskego potrzebowała ponad dwudziestu
lat…