poniedziałek, 31 marca 2014

Strach przed ciemnością

                To będzie historia z cyklu „nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć”. Bo nie wiem, dlaczego zdarza mi się o tej płycie zapominać. Może dlatego, że nigdy nie byłem tak oddanym fanem „Ironów”, jak moi koledzy? Nie żebym miał coś przeciwko brytyjskiej legendzie ciężkiej muzyki grywającej na polskich weselach – po prostu mieli tego pecha, że zawsze był na moich listach ktoś przed nimi. No i nie zagrali na moim weselu… 
                A może nie spotykam tylu „przypominałek” dotyczących tej płyty, co na temat „Powerslave”, „Seventh Son…” albo „The Number Of The Beast”? Jaki by nie był powód mojej sklerozy, jedno jest pewne: czym dłużej nie słyszę „Fear Of The Dark”, z tym większą przyjemnością odkrywam ją na nowo. A nie można pominąć tego zespołu, kiedy mówi się o metalu.


Źródło: www.ironmaiden.com


                Pierwsze moje spotkania z Iron Maiden mieściły się w ramach dość typowego dla tamtych czasów schematu.Kiedy już moim rodzicom znudziło się udostępnianie mi codziennie ich starego „grundiga”: wyprodukowanego na licencji w polskiej Diorze szczytu techniki późnego PRL-u, czyli jednokasetowego magnetofonu z funkcjami dźwięku mono, przewijania kasety, a nawet nagrywania (sic!), postanowili skorzystać z błogosławieństwa świeżo odzyskanej wolności rynkowej i zaopatrzyć mnie we własny sprzęt audio.
                Co to było za cudo! Czarna, błyszcząca, zaokrąglona obudowa, dwa głośniki, dźwięk stereo, radio i, uwaga: equalizer! Cudowne dzieło azjatyckiej myśli technicznej, czyli tzw. „jamnik”. Ale nie jakiś tam „International” z Mexico Platzu, którymi wtedy zawalone były polskie targowiska, nie! Mój był ze sklepu, podobno przypłynął z Kraju Kwitnącej Wiśni i nazywał się „Tronic”, a skoro coś ma „tron” w nazwie, to nie może mieć sobie równych! Jego rolki przewinęły miliony kilometrów taśmy, zanim musiał ustąpić miejsca odtwarzaczowi CD…
                Na tymże magnetofonie z kasety, nagrywanej z czyjejś kasety, skopiowanej z kasety kogoś jeszcze innego, kto, być może, kopiował nawet ze szpuli, słuchałem m.in. jednego z najważniejszych albumów koncertowych w historii metalu : „Live After Death” z 1985r. Biorąc pod uwagę, że było to wydawnictwo koncertowe, a w 1985 różnica w jakości dźwięku między wydawnictwem „koncertowym”, a „studyjnym” była mniej więcej taka, jak między odgłosami pracy silnika w tarpanie, a w passacie (oba dostępne wtedy na rynku, pierwszy jeszcze, drugi już), do tego przeżute po drodze przez kilka (kilkanaście?...) magnetofonów kopiujących, słuchanie to przybierało formę uniesienia porównywalnego z uczestnictwem w 50 – metrowej kolejce po wyrób czekoladopodobny „Twardowska” – nawet na moim bezkonkurencyjnym „Troniku”.

wtorek, 11 lutego 2014

Bólobójca



                Rok 1990 Naszej Ery. Na świat przychodzi dwunasta płyta „bogów metalu”. Już od samej okładki bije moc kilkuset koni mechanicznych. Głęboki granat nocnego nieba i ognista czerwień płonącego apokaliptycznego świata, smoczy stalowy rumak i równie stalowy jego uskrzydlony jeździec! Ogień i stal. I ta wysoko uniesiona triumfująca pięść – „teraz wam pokażę!”.


                „Boże, ale tandeta!” - chciałoby się dzisiaj powiedzieć… Ano, nasuwa się taka refleksja, owszem, ale tylko pod warunkiem, że nie słyszało się tego, co jest w środku! Ciekła brytyjska stal stopiona w ogniu wiecznie gorejących metalowych serc! Czerń skórzanych kurtek i blask chromu! Zębate koła, łańcuchowe reakcje, cięcie przestrzeni! Agresywny ryk motocyklowego silnika (zgadnijcie, jakiej marki?), tempo szalejących na najwyższych obrotach tłoków, żar ognia walącego strumieniami z rur wydechowych! Armagedon w cylindrze uwalnia boską moc! Siła, wolność i wiatr we włosach – „heavy fucking metal”! W końcu jedna z koncepcji głosi, że nazwa „heavy metal” pochodzi od pieszczotliwego określenia używanego przez motocyklistów na ukochane harleye…

poniedziałek, 10 lutego 2014

Niemieckie "Dziady", czyli od Helloween do Unisonic.

    
                Helloween nie jest zespołem, którego koszulki wypadało nosić, kiedy zaczynałem słuchać dźwięków cięższych, niż oferowała wtedy większość stacji radiowych. Raczej nie uznaje się  też ich osiągnięć za kamień milowy w historii muzyki, chociaż uznawani są za współtwórców szufladek pod nazwami „power” oraz „speed” metal. Skoro jednak od spotkania z ich twórczością zaczęła się moja przygoda, od nich wypada mi zacząć. Zwłaszcza że powrót do wspólnego grania po latach dwóch członków „złotego” składu, aktualne ich dokonania i wizerunek skłoniły mnie do refleksji nad wpływem czasu na rock’n’rollowe osobowości.


Źródło: http://unisonic.org

                W marcu 2012 roku ukazała się płyta pt. Unisonic zespołu o tej samej nazwie. Tytułowy utwór zmieścił się nawet w pierwszej trzydziestce notowania najpopularniejszej polskiej listy przebojów i wtedy wpadł mi w ucho, zwłaszcza, że znajomy wydał mi się głos wokalisty. Jak się okazało po pierwszych minutach poszukiwań w sieci, pięciu gentlemanów po metalowych przejściach postanowiło spędzić miło czas i pograć w sprawdzonym towarzystwie. Gdyby przyjrzeć się historii zmian personalnych niemieckich zespołów rockowo - metalowych, można odnieść wrażenie, że jest to towarzystwo tak stałe, jak polska scena polityczna: szyldy może i się zmieniają, ale twarze wciąż te same. Unisonic nie przełamuje stereotypu: Kai Hansen (gitara) i Michael Kiske (wokal) znają się jeszcze z czasów  Keeper Of The Seven Keys Helloween, Dennis Ward (bas) i Kosta Zafiriou (bębny) grali razem  w hard rockowym zespole o intrygującej nazwie Pink Cream 69 (czyżby inspiracja jakimś produktem z sex shopu?…), z której to grupy wywodzi się obecny i wieloletni już wokalista Helloween, Andy Deris. Trochę spoza towarzystwa trafił tutaj Mandy Meyer (gitara), ale generalnie wszystko zostaje w rodzinie.
               
                Album zawiera 11 energetycznych utworów z pogranicza kilku szuflad ciężkiego rocka i lekkiego (chociaż heavy) metalu. Płyta jest, oczywiście, świetnie wyprodukowana, profesjonalnie zagrana i myślę, że może się spodobać nie tylko panom z przedziału wiekowego 40+, do którego zaliczają się muzycy. Przed 20 laty tę płytę można by wdeptać w błoto jednym słowem: komercja. To samo słowo pasuje do niej i dzisiaj, jeśli założymy, że była tworzona z myślą o konkretnej grupie odbiorców, a niekoniecznie jako wewnętrzna potrzeba wyrażenia dylematów trawiących dusze artystów. Tylko czy ma to jakieś znaczenie, skoro płyta świetnie brzmi w wyposażonym w nagłośnienie z półki premium samochodzie, na który już stać fanów pamiętających premiery obu części Keeper Of The Seven Keys? Bo, nie oszukujmy się, do szczytów list przebojów równie jej dziś daleko, co do garażowego podziemia.

                W latach 1987 – 1988 ukazały się dwie części wydawnictwa, które w intencji muzyków miało być dwupłytowym concept albumem, ale wytwórnia „wiedziała lepiej” i nagranie płyty zostało „rozłożone na raty”. Keeper Of The Seven Keys do dziś pozostaje najbardziej znanym dziełem tej grupy, szczególnie gdyby amerykański Billboard uznać za miarodajne źródło informacji o popularności zespołu - nigdy później Helloween nie zbliżył się tam do pierwszej setki. A żeby powtórzyć tamten sukces w UK, ekipa bez Hansena i Kiskego potrzebowała ponad dwudziestu lat…