To będzie
historia z cyklu „nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć”. Bo nie wiem,
dlaczego zdarza mi się o tej płycie zapominać. Może dlatego, że nigdy nie byłem
tak oddanym fanem „Ironów”, jak moi koledzy? Nie żebym miał coś przeciwko
brytyjskiej legendzie ciężkiej muzyki grywającej na polskich weselach – po
prostu mieli tego pecha, że zawsze był na moich listach ktoś przed nimi. No i
nie zagrali na moim weselu…
A może nie
spotykam tylu „przypominałek” dotyczących tej płyty, co na temat „Powerslave”, „Seventh Son…” albo „The
Number Of The Beast”? Jaki by nie był powód mojej sklerozy, jedno jest
pewne: czym dłużej nie słyszę „Fear Of
The Dark”, z tym większą przyjemnością odkrywam ją na nowo. A nie można pominąć
tego zespołu, kiedy mówi się o metalu.
Pierwsze moje
spotkania z Iron Maiden mieściły się w ramach dość typowego dla tamtych czasów
schematu.Kiedy już moim rodzicom znudziło się udostępnianie mi codziennie ich
starego „grundiga”: wyprodukowanego na licencji w polskiej Diorze szczytu
techniki późnego PRL-u, czyli jednokasetowego magnetofonu z funkcjami dźwięku
mono, przewijania kasety, a nawet nagrywania (sic!), postanowili skorzystać z
błogosławieństwa świeżo odzyskanej wolności rynkowej i zaopatrzyć mnie we
własny sprzęt audio.
Co to było za
cudo! Czarna, błyszcząca, zaokrąglona obudowa, dwa głośniki, dźwięk stereo,
radio i, uwaga: equalizer! Cudowne
dzieło azjatyckiej myśli technicznej, czyli tzw. „jamnik”. Ale nie jakiś tam
„International” z Mexico Platzu, którymi wtedy zawalone były polskie
targowiska, nie! Mój był ze sklepu, podobno przypłynął z Kraju Kwitnącej Wiśni
i nazywał się „Tronic”, a skoro coś ma „tron” w nazwie, to nie może mieć sobie
równych! Jego rolki przewinęły miliony kilometrów taśmy, zanim musiał ustąpić
miejsca odtwarzaczowi CD…
Na tymże
magnetofonie z kasety, nagrywanej z czyjejś kasety, skopiowanej z kasety kogoś
jeszcze innego, kto, być może, kopiował nawet ze szpuli, słuchałem m.in.
jednego z najważniejszych albumów koncertowych w historii metalu : „Live After Death” z 1985r. Biorąc pod
uwagę, że było to wydawnictwo koncertowe, a w 1985 różnica w jakości dźwięku
między wydawnictwem „koncertowym”, a „studyjnym” była mniej więcej taka, jak między
odgłosami pracy silnika w tarpanie, a w passacie (oba dostępne wtedy na rynku,
pierwszy jeszcze, drugi już), do tego przeżute po drodze przez kilka
(kilkanaście?...) magnetofonów kopiujących, słuchanie to przybierało formę
uniesienia porównywalnego z uczestnictwem w 50 – metrowej kolejce po wyrób
czekoladopodobny „Twardowska” – nawet na moim bezkonkurencyjnym „Troniku”.